poniedziałek, 8 września 2014

Dinozaury nie wyginęły... I mają się wyśmienicie!

Wśród znajomych ekipy "Słucham, więc myślę!" znalazły się osoby, które nie wytrzymały w oczekiwaniu na koncert SAXON w Warszawie 15 listopada. Traf chciał, że trafiła się niepowtarzalna okazja podróży do czeskiego miasteczka Havířov, gdzie na scenie stanęło wielu rodzimych muzyków oraz 3 gwiazdy międzynarodowego formatu: Bonnie Tyler, SAXON oraz Lordi.

Niestety musielibyśmy wyruszyć bardzo wcześnie, by zdążyć obejrzeć całą imprezę, którą Czesi zorganizowali z właściwym sobie rozmachem; jak okiem sięgnąć wszędzie stały karuzele, niezliczone namioty z alkoholem (tylko współczuć kierowcom), a dookoła unosiła się woń najtłustszych potraw. Prawdziwa biesiada. Niewątpliwie każdy, kto miał do czynienia z Czechem na koncercie, doskonale orientuje się w tym, że jest on potulny jak owieczka. W Polsce na koncercie rockowym dostanie się pod barierki graniczy z cudem i ogólnie jest to bój na śmierć i życie. Na każdej czeskiej imprezie muzycznej wystarczy delikatnie poklepywać po ramieniu, mruczeć "prominte" i w ciągu 5 minut jesteśmy w stanie ominąć pięciotysięczny tłum i stanąć pod samą sceną. Nie inaczej było w Hawierzowie (spolszczona nazwa miejscowości).

Bonnie Tyler zaczęła z impetem. Pierwszy utwór rozgrzał nieco ludzi, lecz zaraz potem nastąpiła seria smętnych ballad. Oczywiście nie zabrakło wielkich hitów takich, jak "It's A Heartache" czy "I Need A Hero", ale ogólnie rzecz biorąc pomijając doskonałą dyspozycję wokalistki ja na jej wiek, koncert był krótko mówiąc nudny. Artystka natomiast miała tyle szczęścia, że czescy technicy osiągnęli absolutne maksimum swoich umiejętności właśnie podczas jej występu i koncert został nagłośniony perfekcyjnie.

Łatwość, z jaką dostaliśmy się w pobliże sceny napawała nas nie lada zdumieniem. O ile przeważnie nie sprawia to przesadnie problemu, to tym razem nie było początkowo najmniejszego ścisku. Później odetchnęliśmy, bo tłum zafalował i pojawiły się pierwsze chóry skandujące nazwę kapeli.

Koncert w Hawierzowie to dla SAXON jeden z przystanków na trasie świętującej 35-lecie zespołu. Można by się spodziewać, że będą grali wyłącznie największe szlagiery zespołu z lat 80' i 90', ale oni wcale nie zapomnieli, że stosunkowo niedawno wydali płytę i rozpoczęli od "Sacrifice". Później rozpędzili się w rytmie "Power And The Glory". Nagłośnienie utrudniało zachwycanie się dyspozycją początkowo, bo słyszalny był wyłącznie głos Biffa Bayforda i bębnienie Nigela Glockera. Później akustycy wyciągnęli z głębi gitary i bas, ale w zasadzie do samego końca koncert pozostał kiepsko realizowany przez ekipę techniczną (co w Czechach należy do bardzo rzadkich przypadków).

Cóż można by powiedzieć o ogólnej dyspozycji zespołu... BYLI NIEPRAWDOPODOBNI! Bayford zamiast zestarzeć się i śpiewać coraz gorzej, świętuje obecnie najlepszy okres dyspozycji wokalnej w swojej karierze. Gitarzyści Paul Quinn i Doug Scarrat choć mniej żwawi na scenie wciąż po mistrzowsku wygrywają wszystkie partie. Młodszy od reszty basista - Nibbs Carter - nieco uzupełniał brak energii na scenie i jak szalony biegał z jednej strony sceny na drugą. Setlista została ułożona dla starych fanów. Mieliśmy m.in. "Denim And Leather", "Wheels Of Steel", niespodziewanie "Solid Ball Of Rock", "Motorcycle Man", "Crusader", "747 (Strangers In The Night)" i nieodzowne zakończenie koncertu w postaci zawrotnego "Princess Of The Night". Jedyne, do czego możemy mieć zastrzeżenia, to brak "And The Bands Played On".

Niestety brak czasu nie pozwolił nam na obejrzenie koncertu Lordi, lecz - przyznajemy się - brakowało wśród nas fana tego zespołu. Wieczór więc należał zdecydowanie do najjaśniejszej gwiazdy i jednej z największych żywych legend brytyjskiego heavy metalu. Dlatego jeśli w ogóle jeszcze się zastanawiacie, czy kupić bilet na warszawski koncert klubowy (który prawie zawsze przewyższa open air), przestańcie skąpić grosza i marsz do kasy! SAXON bez wahania pokazuje środkowy palec wszystkim, którzy zmienili styl grania i dopasowali się do współczesnego rynku muzycznego. A jeśli wśród Was znajdują się prawdziwi fani, to zamiast środkowego palca ujrzycie szeroko rozpostarte ramiona w powitalnym geście.

You crazy bastards!!




1 komentarz:

  1. "Na każdej czeskiej imprezie muzycznej wystarczy delikatnie poklepywać po ramieniu, mruczeć "prominte" i w ciągu 5 minut jesteśmy w stanie ominąć pięciotysięczny tłum i stanąć pod samą sceną." - nie jest to prawdą. Czesi są statyczni na koncertach, zazwyczaj w jednej ręce trzymają piwo, a w drugiej kiełbasę, od czasu do czasu pierdząc niemiłosiernie i machając jednym paluszkiem, ale bardzo pilnują swoich miejscówek. Spróbuj tylko ich pchnąć, albo stanąć przed nimi - takich kurw i szarpanin nie słyszałem i nie widziałem w żadnym innym kraju. Akurat w tym przypadku mogło być inaczej, bo koncert praktycznie był darmowy, a publiczność (ok. 20.tysięczna) w większości przypadkowa.

    OdpowiedzUsuń